piątek, 24 października 2014

Dzień 6 - opowiadanie jedyne - Pros and cons of being infected

"By żyć samotnie, trzeba być zwierzęciem lub Bogiem"
Fryderyk Nietzsche

Dzień sześć.

Pros and cons of being infected
(Za i przeciw bycia zainfekowanym)




Promień porannego słońca powoli przesuwał się po czole śpiącego mężczyzny. Musnął zmierzwione blond włosy, zahaczył po drodze o lewe ucho zatrzymując się w końcu na zamkniętej powiece.
-shhh - śpiący usiadł sycząc ze strachem po czym odruchowo cofnął się pełzając tyłem kilka metrów.
-Gdzie..gdzie jestem? - rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem zrzucając z siebie resztki snu.
Omiótł wzrokiem wyłożony papą daszek trafostacji elektrycznej na której się znajdował. Jego wzrok po chwili powędrował dalej na otaczające go blokowisko rozświetlone porannym słońcem.
Mrużąc oczy przyglądał się chwilę budynkom i postaciom krzątającym się w oknach. Od wschodu i południa otaczał go długi blok w kształcie litery L, na północy widniał następny blok a za nim nowo ocieplony szesnasto piętrowy wieżowiec z wymalowanymi na nim cyframi 102 – 105 za którym, majaczył nasyp dwupasmowej drogi. Od północy za parkingiem sąsiadującym z trafostacją na którym stało zaledwie kilka aut widniał płot z siatki połączony z kamiennym murkiem a za nim typowa szkoła podstawowa wybudowana w czasach komunizmu. Tabliczka na płocie zwisająca krzywo na jednej śrubie głosiła „Na terenie szkoły podstawowej numer osiemnaście w Poznaniu obowiązuje zakaz wyprowadzania psów”. Świadomość i pamięć powróciły już do niego w pełni. Przekręcił się lekko klękając na jedno kolano po czym wstał na nogi z wyraźnym trudem. Przygładził ręką zdezelowany, wymięty i brudny fartuch medyczny z wyhaftowanymi nad oderwaną kieszenią logiem i nazwiskiem "Leonowitz".
-Zapowiada się cholernie upalny dzień - mruknął do siebie - ani jednej chmury więc na deszcz dzisiaj raczej nie mam co liczyć.
Dźwięk jego głosu sprawił, że tuż nad krawędzią daszku pojawiła się wychudzona, zakrwawiona ręka posiadająca tylko trzy palce, która próbowała złapać się krawędzi. Po chwili zniknęła.
-Heh - uśmiechnął się cierpko - wysoki skurwysyn musiał być.
Przesuwając się powoli, krok za krokiem zbliżył się do krawędzi trafostacji. Z tej perspektywy widok nie był już specjalnie sielski. Od ściany budki aż po najdalszy widoczny punkt otaczało go morze ludzi...choć może już nie do końca ludzi. Żadnego słowa, krzyku czy najmniejszego chrząknięcia. Tysiące a może i dziesiątki tysięcy milczących ludzi. Dziesiątki a może i setki tysięcy wpatrzonych tylko w niego oczu. Setki tysięcy a może miliony wyciągniętych w jego stronę okrwawionych i okaleczonych rąk. Falująca, rozlewająca się wszędzie rzeka milczących ludzi. Pragnących tylko jednego. Jego ciała, mięśni, ścięgien i krwi. Pomimo milczenia ten gigantyczny tłum wydawał z siebie dźwięk. Dźwięk tysięcy szurających stóp. Dźwięk setek tysięcy ocierających się o siebie ciał.
-Co poszło nie tak? - szepnął
-Co kurwa poszło nie tak!?! - wydarł się na wyciągający w jego stronę ręce tłum.
-Założenia teoretyczne były prawidłowe...infekcja po zrzucie z powietrza...po godzinie pierwsi zarażeni -wydzierał się bez przerwy-po godzinie a nie po pierdolonych trzydziestu sekundach...infekcja odcina wszystkie bodźce za wyjątkiem głodu...zainfekowani rozprzestrzeniają wirusa poprzez ugryzienia ale też zjadają siebie nawzajem...nawzajem słyszycie skurwysyny...zjadają się nawzajem -jego krzyk złamał się i ostatnie słowa wypowiedział szepczącym jękiem.
-To tyle jeśli chodzi o teorię - westchnął - która bierze w łeb przy pierwszej próbie praktycznej. Co poszło nie tak, że nie zaczęli zjadać siebie nawzajem - kopnął z rozmachem mały kamyczek, który był jedyną oprócz niego rzeczą na dachu. Zatoczył się osłabiony i upadł na krawędź daszku co zaowocowało wzmożonym ruchem na dole.
-Nie wytrzymam tu długo. Do wczoraj miałem chociaż broń - spojrzał smętnie na oddaloną o jakieś pięć metrów od trafostacji Skodę fabię w kolorze trawiastej zieleni na dachu której, jakby nigdy nic leżał sobie pistolet kalibru 9 milimetrów.- równie dobrze mógłbyś leżeć na księżycu kolego.
Otarł rękawem kitla łzę, która pociekła mu z prawego oka żłobiąc na zakurzonym policzku czystą ścieżkę.
"Co zrobić -pomyślał- jeden, dwa dni w takim upale i będę totalnie odwodniony. Umrę tu z pragnienia a to raczej nie będzie miłe. Dwa dni agonii może trochę dłużej. Ratunek nie wchodzi w grę bo jestem prawdopodobnie ostatnim ocalałym na świecie. Zabić się? Na tym pieprzonym dachu nie ma nic czym mógłbym się pociąć lub na czym się powiesić. Skok głową na beton też się nie uda bo tych jebańców jest tyle, że zamortyzują upadek a potem mnie pogryzą. Tak...to jest wyjście, dać się pogryźć. Chwila bólu, trzydzieści sekund na infekcję i już. Jest tylko jeden problem" - zaśmiał się opętańczo na głos "jeśli jestem ostatnim niezarażonym na świecie to..."

Wstał na nogi wodząc wokół oczami w, których zaczęło gościć szaleństwo

"...nie zostało dla mnie nic do zjedzenia"
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz