"By żyć samotnie, trzeba być
zwierzęciem lub Bogiem"
Fryderyk Nietzsche
Dzień sześć.
Pros and cons of being
infected
(Za i przeciw bycia
zainfekowanym)
Promień porannego słońca powoli
przesuwał się po czole śpiącego mężczyzny. Musnął zmierzwione
blond włosy, zahaczył po drodze o lewe ucho zatrzymując się w
końcu na zamkniętej powiece.
-shhh - śpiący usiadł sycząc ze
strachem po czym odruchowo cofnął się pełzając tyłem kilka
metrów.
-Gdzie..gdzie jestem? - rozejrzał się
nieprzytomnym wzrokiem zrzucając z siebie resztki snu.
Omiótł wzrokiem wyłożony papą
daszek trafostacji elektrycznej na której się znajdował. Jego
wzrok po chwili powędrował dalej na otaczające go blokowisko
rozświetlone porannym słońcem.
Mrużąc oczy przyglądał się chwilę
budynkom i postaciom krzątającym się w oknach. Od wschodu i
południa otaczał go długi blok w kształcie litery L, na północy
widniał następny blok a za nim nowo ocieplony szesnasto piętrowy
wieżowiec z wymalowanymi na nim cyframi 102 – 105 za którym,
majaczył nasyp dwupasmowej drogi. Od północy za parkingiem
sąsiadującym z trafostacją na którym stało zaledwie kilka aut
widniał płot z siatki połączony z kamiennym murkiem a za nim
typowa szkoła podstawowa wybudowana w czasach komunizmu. Tabliczka
na płocie zwisająca krzywo na jednej śrubie głosiła „Na
terenie szkoły podstawowej numer osiemnaście w Poznaniu obowiązuje
zakaz wyprowadzania psów”. Świadomość i pamięć powróciły już
do niego w pełni. Przekręcił się lekko klękając na jedno kolano
po czym wstał na nogi z wyraźnym trudem. Przygładził ręką
zdezelowany, wymięty i brudny fartuch medyczny z wyhaftowanymi nad
oderwaną kieszenią logiem i nazwiskiem "Leonowitz".
-Zapowiada się cholernie upalny dzień
- mruknął do siebie - ani jednej chmury więc na deszcz dzisiaj
raczej nie mam co liczyć.
Dźwięk jego głosu sprawił, że tuż
nad krawędzią daszku pojawiła się wychudzona, zakrwawiona ręka
posiadająca tylko trzy palce, która próbowała złapać się
krawędzi. Po chwili zniknęła.
-Heh - uśmiechnął się cierpko -
wysoki skurwysyn musiał być.
Przesuwając się powoli, krok za
krokiem zbliżył się do krawędzi trafostacji. Z tej perspektywy
widok nie był już specjalnie sielski. Od ściany budki aż po
najdalszy widoczny punkt otaczało go morze ludzi...choć może już
nie do końca ludzi. Żadnego słowa, krzyku czy najmniejszego
chrząknięcia. Tysiące a może i dziesiątki tysięcy milczących
ludzi. Dziesiątki a może i setki tysięcy wpatrzonych tylko w niego
oczu. Setki tysięcy a może miliony wyciągniętych w jego stronę
okrwawionych i okaleczonych rąk. Falująca, rozlewająca się
wszędzie rzeka milczących ludzi. Pragnących tylko jednego. Jego
ciała, mięśni, ścięgien i krwi. Pomimo milczenia ten gigantyczny
tłum wydawał z siebie dźwięk. Dźwięk tysięcy szurających
stóp. Dźwięk setek tysięcy ocierających się o siebie ciał.
-Co poszło nie tak? - szepnął
-Co kurwa poszło nie tak!?! - wydarł
się na wyciągający w jego stronę ręce tłum.
-Założenia teoretyczne były
prawidłowe...infekcja po zrzucie z powietrza...po godzinie pierwsi
zarażeni -wydzierał się bez przerwy-po godzinie a nie po
pierdolonych trzydziestu sekundach...infekcja odcina wszystkie bodźce
za wyjątkiem głodu...zainfekowani rozprzestrzeniają wirusa poprzez
ugryzienia ale też zjadają siebie nawzajem...nawzajem słyszycie
skurwysyny...zjadają się nawzajem -jego krzyk złamał się i
ostatnie słowa wypowiedział szepczącym jękiem.
-To tyle jeśli chodzi o teorię -
westchnął - która bierze w łeb przy pierwszej próbie
praktycznej. Co poszło nie tak, że nie zaczęli zjadać siebie
nawzajem - kopnął z rozmachem mały kamyczek, który był jedyną
oprócz niego rzeczą na dachu. Zatoczył się osłabiony i upadł na
krawędź daszku co zaowocowało wzmożonym ruchem na dole.
-Nie wytrzymam tu długo. Do wczoraj
miałem chociaż broń - spojrzał smętnie na oddaloną o jakieś
pięć metrów od trafostacji Skodę fabię w kolorze trawiastej
zieleni na dachu której, jakby nigdy nic leżał sobie pistolet
kalibru 9 milimetrów.- równie dobrze mógłbyś leżeć na księżycu
kolego.
Otarł rękawem kitla łzę, która
pociekła mu z prawego oka żłobiąc na zakurzonym policzku czystą
ścieżkę.
"Co zrobić -pomyślał- jeden,
dwa dni w takim upale i będę totalnie odwodniony. Umrę tu z
pragnienia a to raczej nie będzie miłe. Dwa dni agonii może trochę
dłużej. Ratunek nie wchodzi w grę bo jestem prawdopodobnie
ostatnim ocalałym na świecie. Zabić się? Na tym pieprzonym dachu
nie ma nic czym mógłbym się pociąć lub na czym się powiesić.
Skok głową na beton też się nie uda bo tych jebańców jest tyle,
że zamortyzują upadek a potem mnie pogryzą. Tak...to jest wyjście,
dać się pogryźć. Chwila bólu, trzydzieści sekund na infekcję i
już. Jest tylko jeden problem" - zaśmiał się opętańczo na
głos "jeśli jestem ostatnim niezarażonym na świecie to..."
Wstał na nogi wodząc wokół oczami
w, których zaczęło gościć szaleństwo
"...nie zostało dla mnie nic do
zjedzenia"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz